"Rozstawieni wokoło całego miasta jak milczące szyldwachy, tkwią tysiącami i tysiącami śmiertelnicy zatopieni w oceanicznych marzeniach. Jedni wsparli się o pale, drudzy zasiedli na skrajach pomostów(...) inni wdrapali się wysoko na olinowanie, jak gdyby usiłując zyskać jeszcze lepszy widok na morze. Ale przecie to wszystko ludzie lądu,w powrzedni dzień uwięzieni wśród desek i tynku – przywiązani do kontuarów, przygwożdżeni do ław, przytwierdzeni do biurek."
– Herman Melville "Moby Dick"
Pewnego czerwcowego dnia z przyczyny bardzo konkretnej, opuściłam Szwajcarię – kreśliłam swe warunki dopiero co, w wędrownej opowieści na Ojcowiźnie. Wcielając się znów w poszukiwacza przygód, proponuję nie oddzielać tego wątku, który bardzo dokładnie chcę opowiedzieć i uchylić rąbka wszelkiej tajemnicy; od ilustrowanej części przygody, w której nie zabraknie nawet próby odtworzenia wiatru i morskich fal.
Jak wiecie, ze mnie jest katon. Osoba pryncypialna i śmiała w swej Ojczyźnie, bardziej niźli emigrancka rzeczywistość na to wskazuje. Jest taka zasada, której hołduję od dawien dawna, że mając podpisać jakąś ważną umowę (np. o pracę), staram się pozytywnie zapaść w pamięć, aby oczywistym było, że zatrudniają śmiałego i kreatywnego pracownika.
Chcąc wszelkie swe wątpliwości rozwiać i uwierzyć, że TO SIĘ NAPRAWDĘ DZIEJE, udałam się w miłą podróż celem uściśnięcia dłoni pełniącemu służbę w oficynie, skąd wywołano do zaistnienia moje dzieło życia. Tak oto wpadłam jak perszing, tyle że z włosem rozwianym, bo wiadomo, iż pociski są zrobione na glacę i...
Gdynia
Do Trójmiasta przywiózł mnie pojazd o tak intensywnym kolorze, że zrazu skojarzył mi się z łuską zielonego pytona. Rozweselał wszystkie półmroczne dworce przystankowe, sycząc na wszystkich czekających, bawiących się z nudów we wnikliwe obserwacje niezbyt interesującego otoczenia. I tak znalazłam się w Gdańsku.
Trójmiasto posiada ułatwiającą życie i niedrogą koncepcję podróżowania międzymiejską koleją, do której bilet łatwo nabyć (także za gotówkę) w automatach rozstawionych bogato na każdym dworcu. Jako nowicjusz, nie myślcie sobie, że wiedziałam co robię. Najpierw, wysiadłszy z pytona, musiałam się rozejrzeć – jeszcze nim zaczęłam pytać gdzie pójść – słowa jednak uwięzły w nicości zapomnienia, kiedy zobaczyłam swój kierunek – masywny dworzec PKP z brunatnej cegły. W podziemiu przywitały mnie żółciutkie maszyny o nieskomplikowanym interfejsie i tak stałam się posiadaczką biletu, bardzo przypominającego te, na których jeździ się w Szwajcarii. Łatwo odnalazłam peron, a pociągi jeżdżące w krótkich odstępach czasu nie pozwoliły mi długo oczekiwać w kompletnej tępocie umysłu, w bezruchu i zapatrzeniu w jeden martwy punkt. Dobrze, że nie jestem paląca, wówczas straciłabym prawie całego szluga.
Za pół godziny wysiadywania welurowego krzesełka w pakiecie z możliwością obserwowania pejzażu za oknem, zapłaciłam ledwie kilka złotych. Widok momentami był skąpy, a momentami pozwalał podziwiać architekturę miejską, wielce mnie uzależniającą jako gapia. W Gdyni zaczęłam wypatrywać kawiarni. Znalazłam ją po drugiej stronie ulicy Dworcowej.
Skusił mnie wyraz "kawa", a potem podłużny stolik zwrócony do okna. Dopiero później zauważyłam prefiks "bio" i wszelkie inne reklamodawcze hasła obiecujące zdrowie. Nabyłam więc sobie drogą kupna najidealniejszy moim zdaniem wybór z krótkiej listy kawowych rozmaitości i zasiadłam na stołku barowym, twarzą w twarz z ogromnym światem zza wielkiej szyby. I uwaga! Po raz pierwszy miałam możliwość w kawiarni wybrać sobie nie tylko rodzaj cukru, ale i dodać według własnego uznania rozmaite przyprawy korzenne, które podporządkowały mnie sobie wiele lat temu na resztę życia. Czas zwolnił, a ja rozsmakowywałam się w kawie z cynamonem, imbirem i kardamonem. Jak w domu – to był smak jak w domu! Wzmocniona energią z palonych ziaren, prostą drogą udałam się do właściwej lokalizacji – głównego celu tej wyprawy.
I oto ukazał się moim oczom gmach nieprzeciętnej architektury pośród przeciętnych bloków mieszkalnych. Zdjęcie żywcem wyrwane z "Google Map Street View", więc wybaczcie mi jakość. W Gdyni ani razu nie wyjęłam z torby aparatu. Znalazłam właściwe drzwi, bez namysłu wcisnęłam guzik domofonu i rozpoczęłam wspinaczkę po wysokich schodach, myśląc sobie, że wyjechałam na urlop, a tu znowu góry...